Od dawna drzemała we mnie chęć utrwalania
swoich przeżyć. Były one czasem piękne, innym razem nadmiernie
bolesne, ale zawsze absorbujące do granic wytrzymałości. W chwilach
zadumy nad swoim życiem obiecywałam sobie i młodzieży, że na emeryturze
napiszę wspomnienia i pojadę na wycieczkę do Japonii. Młodzież
chyba wierzyła w moje zapewnienia, bo kiedy 17 czerwca 1985 roku,
prowadząc zajęcia w w III klasie licealnej, zasłabłam z powodu
bólu wieńcowego i słabym głosem powiedziałam do trzech uczennic,
które mną się zajęły, że "chyba umieram", jedna z nich
potrząsnęła mnie za rękę i powiedziała:
- No jak to, miała jeszcze pani profesor jechać do Japonii!
Ocknęłam się z wiarą, że będę żyć, rzeczywiście moje plany są
nie zrealizowane. Do Japonii jeszcze nie pojechałam, ale przyjęłam
japoński pomysł na życie. Co prawda nie otrzymałam jak w Japonii
tak znacznej odprawy emerytalnej, aby sobie kupić posiadłość i
przenieść się na wieś, ale miałam to szczęście, że moja córka
otrzymała od swoich dziadków po mieczu urokliwe i nieco zaniedbane
gospodarstwo. Ponieważ ciążyło ono całej rodzinie z powodu braku
siły roboczej i możliwości technicznych, postanowiliśmy początkowo
przekazać je na rzecz dalszej rodziny lub państwa. Po głębokim
zastanowieniu się zmieniłam decyzję, a potem musiałam użyć wielu
argumentów, aby męża i córkę przekonać, że jest tam pięknie: z
daleka od szosy, od wschodu i południa pola uprawne, od zachodu
wąwozy, a od północy rzeka Bystra i las wojciechowski.
Teściowie uprawiali ziemię w najstarszym miejscu Wojciechowa,
gdzie kończy się Gaj Stary, a zaczyna Gaj Nowy. Wymarzone miejsce
na azyl podczas jesieni życia. Często myślałam o takim "campinosie".
Jeszcze przez 10 lat łączyłam pracę zawodową z urządzaniem "raju
na ziemi", jak mówią nasi goście. Rano szłam "do pracy",
a wieczorem "doroboty". W modernizacji gospodarstwa
pomagali nam teściowie,
a szczególnie wspaniały, pobożny i pracowity ojciec męża, Franciszek
Poniatowski. Pochodził on z wielodzietnej rodziny w Sadurkach
i walczył jako żołnierz o wyzwolenie Polski oraz w wojnie polsko-bolszewickiej.
Mój teść cieszył się, że odnawiamy dom i posesję. Zmarł w 1984
roku w pełni sił, gdyż jeszcze dwa dni przed śmiercią przenosił
ziemniaki, które kopałam motyką. Dziś cieszyłby się razem z nami
i z naszymi gośćmi z gawęd przy ognisku, miodu, kwiatów, i śpiewałby
swoim donośnym głosem żołnierskie piosenki, które znał od początku
do końca. W moim pokoju wisi jego menażka wojskowa i ręczna waga.
W Gaju odnalazłam skrawki mojego ciepłego domu na Wołyniu. W Małyńsku
bowiem ujrzałam światło dzienne 14 września 1939 roku, w domu,
który cudem ocalał podczas pierwszego bombardowania. Mama w obecności
tylko akuszerki powiła Aniołka, który nas ocalił -tak pisała do
mojej wówczas 20- letniej córki Tereni w 1978 roku.
W tym czasie tato chronił w lesie przed nalotem moje starsze rodzeństwo:
Stefana, Józefa, Krystynę i Aleksandrę. Pierwsze miesiące żywota,
zgodnie z przyjętym zwyczajem, spędziłam w odziedziczonej po starszej
siostrze Olesi kołysce, przypominającej huśtawkę. Zwisający nisko,
tuż obok łóżka rodziców, na czterech mocnych linkach, połączonych
kółkiem, zaczepiony pod sufitem, wiklinowy podłużny kosz, miał
tę zaletę, że w razie konieczności gwarantował mi spokój i głęboki
sen pod pułapem. Nieco później, kiedy mogłabym już wypaść z kołyski,
zostałam przeniesiona do wiklinowego łóżeczka na biegunach, z
wysokimi bokami. Mogłam w nim sama siedzieć i sama się bujać.
Tam odrastałam od ziemi, tam upływały moje najpiękniejsze, mimo
wojny, beztroskie, dziecięce cztery lata. Tam była przyroda, która
wydawała mi się najpiękniejsza. Z tego okresu wyłania mi się także
z pamięci "papierówka", którą dostałam w schronie pod
mleczarnią, gdzie schroniliśmy się przed Bulbowcami. Moje zaskoczenie
było ogromne, gdy usłyszałam:
- Masz Anusia papierówkę - i dostałam jabłko, a nie papier.
Rodzinny Małyńsk utrwalił mi się w mojej pamięci jako prawdziwy
raj na ziemi, obfitujący w naturalne dobra. Mój ojciec, Stanisław
Marczuk, urodzony w 1899 roku, był obdarzony miłym usposobieniem,
rozmaitymi talentami i wdziękiem. Wyróżniał się szlachetnością,
zaradnością i pogodą ducha. Szanowano go powszechnie i ceniono
za wrażliwość na sprawy ludzkie, a często bezinteresowną pomoc.
Życzliwy i przyjazny stosunek okazywał także Żydom i Ukraińcom.
Jego zdolności manualne znane były w okolicy i za artystycznie
wykonane z drzewa kufry, szkatułki, itp. często otrzymywał zapłatę
w naturze: miodem, masłem, mąką
Teraz wiem, że korzenie pasieki, którą prowadzimy z mężem, Władysławem
Poniatowskim, też wieloletnim nauczycielem i dyrektorem szkoły,
tkwią w tych kankach miodu, stojących w spiżarni moich rodziców
na Wołyniu. Początkowo nasza praca zawodowa ograniczała czas,
który należało przeznaczyć pszczołom i dopiero na emeryturze zajęliśmy
się tym profesjonalnie. Zwiększaliśmy sukcesywnie ilość rodzin
pszczelich najpierw z dwu uli do dziesięciu, potem dokładając
po dziesięć każdego następnego roku. Obecnie pasieka liczy czterdzieści
pni i zaliczana jest do średniej wielkości. Gospodarstwo pasieczne
zlokalizowane jest na północnej stronie posiadłości, otulone miododajnymi
drzewami, krzewami i kwiatami. Ule mają swoje numery i imiona
(przyjaciół, sponsorów,
stałych klientów), a także różny kolor. Wabik turystyczny, którym
jest pasieka i pracownia pszczelarska ułatwia nam kontakty towarzyskie.
Spotkania z ludźmi łączymy zawsze z degustacją i sprzedażą miodu,
świec woskowych oraz propolisu.
Spożywanie miodu to specjalny ceremoniał, spełniany na obrusie
mojej babci, Stanisławy Brylczyk. Babci nie pamiętam z Małyńska,
ale wyraźnie utrwaliła mi się w pamięci jej troska o nas w Burghausen.
Przebywała wówczas razem z dziadkiem i młodszym rodzeństwem mojej
mamy w obozie, niedaleko nas. Często nas odwiedzała, dokarmiała
i obszywała. Jej odwiedziny były dla nas wielkim wydarzeniem .
W jej obecności ja i moje rodzeństwo staraliśmy się bardzo zachowywać
rozsądnie i grzecznie. Nigdy nas nie karciła, ale zdarzało się,
że mawiała do swojej córki, a mojej mamy:
- Helu, jak ty te dzieci wychowujesz! -gdy ja, niedopite mleko
z kubka, z oszczędności, wlałam z powrotem do stojącego na stole
garnka. Babcia urodziła trzynaścioro dzieci. Znam osobiście troje
z nich. Z wujkiem Stefanem i jego rodziną mam bliski i serdeczny
kontakt listowny oraz telefoniczny od 1989 roku, tzn. od śmierci
mojej mamy. Są oni także sponsorami naszych sześciu uli, które
stoją w głównej alejce. Chodząc do pszczelarni, odczuwamy z mężem
ich życzliwość. Dziwne, ale te rodziny pszczele są najbardziej
miododajne.
Kochana ciocia Janina, żona wujka Stefana, doceniła moją pasję
etnograficzną i wzbogaciła domowe zbiory o warzochę. Przysłała
mi z USA srebrną łyżkę wazową, którą kupili sobie jej rodzice
zaraz po ślubie jako pierwszy wspólny zakup. Podobnie jak mój
ojciec, który woził obraz siostry, ciocia strzegła przez całą
wojnę i wędrówkę przez Belgię aż do USA pamiątkę po swoich rodzicach.
Powiedziała mi podczas pobytu w Polsce, w kościele w Wojciechowie,
że mi ją przekaże i tak się stało. Prawie wszyscy goście, którym
na stole w jadalni lub pod lipą podaję zupę, zwracają uwagę na
jej oryginalność. Jest o czym przy posiłku rozmawiać.
Babcia zmarła w Nowym Jorku 23 grudnia 1963 roku. Była członkiem
Towarzystwa Matki Bożej Różańcowej, Towarzystwa Apostolstwa Modlitwy
i Towarzystwa III Zakonu św. Franciszka przy Parafii św. Kazimierza.
Jej syn, a mój wujek Antek, który się nią opiekował w Ameryce,
przysłał dla moich rodziców różne przedmioty po babci i tato podzielił
je między ośmioro dzieci. Po wojnie w Pełczycach przyszły na świat
jeszcze dwie siostry: Tereska w 1949 roku i Danusia w 1955 roku.
W ten sposób otrzymałam wspomniany wcześniej ręcznie wyrabiany
obrus. Cenię sobie i dbam o niego już czterdzieści lat. Zdobi
on teraz naszą jadalnię i przywołuje dawną rodzinną atmosferę.
Pani Krysia Tarka, koleżanka z naszego Klubu Haftu "Ziemianka",
reagując na moją rozpacz, że się już obrus sypie, z własnej inicjatywy
i chęci dokonała artystycznego cerowania. Obrus teraz tym większą
ma dla mnie wartość, bo przypomina także jej chęć bezinteresownego
czynienia dobra i troskę o rzeczy piękne.
W Gaju odczuwam bliskość czterech stron świata, które zaliczyłam
w rozmaitych podróżach. W mojej jadalni wisi przepiękny obraz
ciotki Zofii, która w Małyńsku, tuż przed wojną, w młodym wieku
zmarła na suchoty. Była najmłodszą i ukochaną siostrą mojego ojca
Stanisława i jego dwóch braci Stefana i Tadeusza.
W Małyńsku mój dziadek, Mikołaj Marczuk, kamerdyner we dworze,
kupił pole i podzielił je na trzech synów. Wszyscy trzej wraz
z rodzinami mieli w sierpniu 1943 roku dwie godziny na opuszczenie
swoich posiadłości i zmuszeni byli wyjechać na zachód. Mama moja
intuicyjnie zabrała wówczas ze sobą główkę od maszyny marki Singer,
która uratowała nas potem w Dachau przed zagładą, a tata z rozpaczy
zapomniał zabrać z szuflady biżuterię. Ze stacji wrócił po kosztowności,
ale szuflady były już puste. Brat taty, Stefan, z żoną i trzema
córkami przewieziony został z kolei z Wołynia na roboty przymusowe
do Niemiec bez żadnych dokumentów. W czasie pożegnania ze znajomymi
w Sarnach powiesił płaszcz z dokumentami na zderzaku drugiego
pociągu, który odjechał razem z płaszczem. Pamiętam rozpacz i
bezskuteczną pogoń. Potem swoje dane i rodziny podawał z pamięci
i miał z tym dużo kłopotu. Z Małyńska wyjechali wtedy prawie wszyscy
Polacy w ucieczce przed Bulbowcami. Trzej bracia z rodzinami,
po selekcji w Dachau, byli rozwiezieni jakby specjalnie daleko
od siebie. Stryjek Stefan z rodziną został przewieziony nad morze
do Bremen-Blumenthal. Stryjek Tadeusz z rodziną do Burghausen
(Górna Bawaria), a my trafiliśmy 21 sierpnia 1943 roku do gminy
Wackerstein, powiat Ingolstadt (Dolna Bawaria).
Po wojnie, w kilka tygodni po jej zakończeniu, stryjek Stefan
odnalazł nas w obozie amerykańskim Ingolstadt, a następnie stryjka
Tadeusza odnaleźli już razem z ojcem w Burghausen przy austriackiej
granicy. W 1946 roku bracia wraz z rodzinami rozjechali się. Mój
ojciec do Polski, Stefan do USA, a Tadeusz do Wenezueli.
Z tej trzyletniej tułaczki ojciec mój przywiózł z Niemiec do Polski
na ziemie odzyskane jedną tylko rzecz, którą chronił od Wołynia
portret swojej siostry Zofii. Pierwszą czynnością, jakiej dokonał,
wprowadzając się do poniemieckiego domu w Pełczycach ul. Ogródki
5, wiosną 1947 roku, było umocowanie tego portretu nad swoim łóżkiem.
Po pięćdziesięciu latach uświadomiłam sobie to zdarzenie, przypomniałam,
jak często słyszałam od rodziny i przyjaciół domu patrzących na
ten obraz "wykapana Anusia". Odzyskałam go niedawno
od najmłodszej mojej siostry Danusi, która wiele wysiłku włożyła
w jego odszukanie i przywiozłam do Gaju. Lubię na niego patrzeć
tu, w Gaju, bo mi przypomina Wołyń, Niemcy i ciepły rodzinny dom
w Pełczycach, w którym dorastałam. Wisi on obok urokliwych obrazów
pędzla mojej córki Tereni, która odziedziczyła chyba zdolności
plastyczne po swoim dziadku Stanisławie i zajmuje się malarstwem
amatorsko, będąc dyplomowanym nauczycielem bibliotekarzem.
Miałam także ogromną ochotę pozyskać maszynę do szycia, której
w dużym stopniu zawdzięczamy przetrwanie. Pamiętam, jak transportem
z Małyńska przez Sarny i Przemyśl dowieziono nas do obozu przejściowego
w München-Dachau. Byliśmy tam poddani szczegółowej selekcji, w
wyniku której nie kazano nam się rozbierać przed kąpielą, lecz
skierowano nas na plac z poleceniem oczekiwania na dalsze decyzje.
Siedzieliśmy na tobołkach wśród innych rodzin. Zaczęto nas szczegółowo
oglądać i wypytywać o umiejętności. Cieszyliśmy się dużym zainteresowaniem,
trzech bauerów dokonywało licytacji nad nami. Wszystkim odpowiadała
mama posiadająca maszynę do szycia i moi bracia. Ostatecznie,
z Dachau zabrał nas właściciel ziemski do swojego majątku w Gminie
Wackerstein powiat Ingolstadt. Pracowało u niego w gospodarstwie
rolnym około sześćdziesięciu Polaków.
Pod fizycznym przymusem jako dziecko w wieku od czterech do sześciu
lat zamiatałam obejścia gospodarcze, grabiłam liście oraz porządkowałam
kurnik. Często miałam odmrożoną twarz i ręce. Przeżyłam dzięki
ojcu, który nie bacząc na zagrożenie życia, wbrew woli pilnujących
strażników, zabrał mnie i moją trzy lata starszą siostrę Olesię
od prac podwórkowych. Mama długo rozcierała nam potem przemrożone
ręce i nogi.
Na tygodniowy deputat składała się sacharyna, pół kilo grochu,
pół kilo mąki i brukiew. Mieszkaliśmy w nieopalonym pomieszczeniu
na piętrze nad oborą. Zaznaliśmy jednak czasem życzliwości od
właścicieli ziemskich, może także dlatego, że mama ich obszywała,
a tato z braćmi nocami rzeźbił dla nich w drzewie różne przedmioty.
Gdy urodziła się 11 sierpnia 1944 roku moja młodsza siostra Helunia,
żona właściciela majątku ziemskiego przyniosła rzeczy po jej córce
i zaproponowała nam zamianę miejsca z pomieszczenia przy tunelu
do pokoju przy kuchni, czyli o kilka pokoi bliżej środka budynku,
gdzie było cieplej i spokojniej. Sądzę, że dzięki temu przeżyliśmy
wojnę.
W tym czasie bowiem nasiliły się bombardowania anglo-amerykańskie.
Celem tych ataków był szlos, trudny dla żołnierzy do zdobycia,
bowiem był zlokalizowany nad samym Dunajem i bomby wpadały do
wody. Częste wycie syren, zwiastujące nowe zagrożenia, zmuszały
ludzi do porzucania pracy i krycia się w lesie. Gdy siostra miała
dwa tygodnie, rodzice zamienili się na pokój. Po przeprowadzce,
na drugi dzień, w czasie alarmu wszyscy robotnicy rolni uciekli
do lasu, łącznie z moimi braćmi. My, jako jedyna, ostatnia rodzina,
w pośpiechu szykowaliśmy się do ucieczki. Tata wyszedł na korytarz
zbadać sytuację, mama owijała pieluszką maleńką siostrę, gdy usłyszeliśmy
charakterystyczny świst lecącej bomby. Mama zgarnęła mnie, Olesię
i Krysię w pobliże łóżka maleńkiej Heluni. Zaczęła się modlić
"Zdrowaś Maryjo", my razem z nią. Zagłuszył nas huk
walącego się budynku. Zrobiło się ciemno. Runęła lewa strona pokoju.
Zostało jedynie łóżko, my przy nim, stojąca obok maszyna i okno,
z którego wypadły szyby. Wyszłyśmy z trudem po kolei. Na korytarzu
wołamy tatę - cisza.
Za chwilę wśród pyłu i kurzu dostrzegamy ojca, który leży rozkrzyżowany
i nieprzytomny na korytarzu. Rozpaczamy, że nie żyje. Jednak tato
odzyskuje przytomność. Siła uderzenia i podmuchu powietrza była
tak wielka, że uderzyło nim o przeciwległą ścianę, doprowadzając
do utraty przytomności. Schodzimy objęci po wysokich, szerokich
schodach wśród jęków zranionych zwierząt. W połowie schodów moja
trzydziestopięcioletnia mama siada, traci władzę w nogach. Nie
jest w stanie zrobić kroku. Tato znów nas opuszcza i szuka pomocy.
Znalazł braci, biegną także z narażeniem życia inni Polacy, znoszą
mamę i dziecko. Do końca życia mama już nigdy nie odzyskała pełnej
władzy w nogach. Przeżycie było zbyt silne. Idziemy do lasu, oglądamy
się za siebie, nie ma już tunelu, ani naszego wczorajszego pokoju.
Żyjemy ...
Nie udało mi się przywieźć naszej maszyny z Pełczyc do Gaju, bowiem
mamusia obiecała tę maszynę swojej najmłodszej córce. W związku
z tym pokój nasz zdobi inna maszyna do szycia, marki Singer, a
właściwie jej dolna część. Wiąże się z nią dziwna historia. Młody,
dwudziestoparoletni, przystojny Żyd, krawiec, szył i przeszywał
na niej ubrania. Wędrował z tą maszyną po wsi i otrzymywał za
swoją pracę głównie wyżywienie i nocleg. Ponieważ szył obok u
sąsiadów, po zakończeniu prac u nich, mama mojego męża poprosiła
go wraz z maszyną do domu w Gaju, zlecając mu własne prace krawieckie.
Szył przez dwa dni, a na sobotę poszedł do rodziny w Wąwolnicy
i więcej nie wrócił. Potem okazało się, że w Wąwolnicy został
zastrzelony przez Niemców. Maszynę tę przekazała teściowa swojemu
bratu Janowi, który wrócił w 1946 roku z niewoli niemieckiej,
a który umiał szyć i potrafił ją w razie potrzeby zreperować.
Obecnie postument od maszyny stoi w jadalni, naprzeciwko kuchni,
z której często wypadam, aby odebrać stojący na nim telefon. Często
wyrywa on mnie z zadumy nad swoim losem i przywołuje do rzeczywistości.
Kuchnia bowiem, jest nie tylko miejscem zadumy gastronomicznej,
ale także miejscem zadumy historycznej. Stoi tam lampa naftowa,
donica, masielnica i żelazko z duszą, którym mój teść prasował
sobie koszule przed wyjściem do oddalonego o 4 km kościoła pod
wezwaniem św. Teodora w Wojciechowie.
Specjalny sentyment mam jednak do szuflady, która gromadzi różności,
a przypomina mi zderzenie z inną rzeczywistością niż wojna, z
innym światem. Dnia 5 maja 1945 roku, jak zwykle, wybierałam się
ze starszą od siebie siostrą Olesią do zamiatania obejścia między
olbrzymim budynkiem gospodarczym (na dole zwierzęta, na górze
Polacy), a szlosem (zamkiem) w Wackerstein nad Dunajem. Do izby,
którą otrzymaliśmy po bombardowaniu wpadł nagle nasz brat Józio
(nasze zdziwienie było ogromne, bo przecież pracował od szóstej
rano do dwudziestej wieczorem) z okrzykiem radości :
- Wojna się skończyła! Amerykanie doszli do Ingolstadtu!
Nie mogłam zrozumieć, ogarnąć i pojąć wszystkiego swym dziecięcym
umysłem. Jak to wojna się skończyła? Zawsze przecież była. Były
lecące bomby, nocne ucieczki do lasu przed nalotem, wycie syren
ostrzegających przed bombardowaniem, głód, praca i troska rodziców
o rodzeństwo. Przecież te bomby w końcu nie trafiły w Krysię i
Józia , którzy w czasie bombardowania wieźli malutką siostrę do
dalekiego kościoła do chrztu na wózku z dużymi kołami, który podarowała
rodzicom żona właściciela ziemskiego.
W tym jednak momencie poczułam i wiedziałam na pewno, że w moim
życiu zaczęło się dziać coś lepszego. Obserwowałam z radością
zdarzenia związane z oswobodzeniem. Amerykanie przyjechali w Zielone
Święta uśmiechnięci. Byli młodzi, życzliwi, robili nam różnego
rodzaju niespodzianki. Biwakując, gotowali sobie i nam grochówkę,
smażyli placki na dziwnych patelniach, nam dzieciom organizowali
w parku tzw. "zajączki", czyli prezenty, których szukaliśmy
cierpliwie. Byłam najmłodszym dzieckiem i nie mogłam nic znaleźć,
więc wielu z nich mi pomagało. Nie pozwalali Polakom pracować,
zmuszając w ten sposób właścicieli do wykonywania obrządku. Polacy
jednak cichcem wymykali się i dokarmiali głodne zwierzęta.
Potem rozpoczęła się tułaczka. Jesienią 1945 roku wyjechaliśmy
z Ingolstadt do Burghausen. Wyjeżdżając z Wackerstein, moja przewidująca
mama, tak, jak poprzednio z Wołynia zabrała maszynę, tak teraz
zapakowała pierzyny. Zwinęła je ciasno i nie spuszczała z oka.
Nie pamiętam, ile czasu spędziliśmy w poszczególnych obozach.
Wiem, że byliśmy jeszcze potem w Augsburgu. Pamiętam też, że po
wojnie we wszystkich obozach zaczynaliśmy się jednoczyć z innymi
Polakami, myśleć o wyjeździe i śpiewać zakazane piosenki. Tropiłam
swoje dwie starsze siostry - Krysię 12 lat i Olesię 9 lat - które
nie mogły, a może nie chciały, zabierać mnie ze sobą do wspólnego
tajnego śpiewania. Było to chyba w szkole. I przez okno, ledwo
sięgając szyby, niewidziana przez innych, wsłuchiwałam się w Czerwone
maki na Monte Cassino...
Niemcy coraz bardziej namawiali Polaków do wyjazdu, chcieli zlikwidować
te obozy. Ojciec po głębokiej analizie, przy pewnej niechęci mamy,
postanowił jednak wrócić do Polski. Rodzina mamy była zaskoczona
i zdeterminowana. W końcu lata 1946 roku zaczęliśmy czynić starania
o wyjazd do Polski. Rozpoczęło się znów szykowanie do podróży,
suszenie sucharów, zdobywanie tłuszczu, cebuli itp. Byliśmy już
w połowie zapakowani do samochodu przykrytego plandeką, gdy przyjechał
do nas na rowerze zziajany brat mamy Antek, krzycząc z daleka:
- Stachu, co Ty robisz?
Na to ojciec ze stoickim spokojem odrzekł:
- Wiozę dzieci do Polski.
Rozpoczęło się głośne przekonywanie i płacz mamy. Za kilka dni,
bowiem cała rodzina mamy i ojca miała wyruszyć do Ameryki, Anglii,
Danii, Wenezueli, Belgii. Czekali tylko na transport. Można było
jeszcze dołączyć do nich i zdjąć bagaże. Tato odwrócił się do
swoich najstarszych synów i powiedział :
- Zdecydujcie dzieci: Stefciu, gdzie chcesz jechać?
- Do Polski - odrzekł.
- Józio, gdzie chcesz jechać?
- Do Polski - też odrzekł drugi mój brat.
Wujek Antek opuścił nas ze spuszczoną głową. Przeczuwałam, że
jest to rozstanie na zawsze.
Dnia 9 listopada 1946 roku nastąpiła moja repatriacja z niemiecko-polskiego
obozu w Augsburgu do Polski wraz z mamą - 37 lat, ojcem - 47 lat,
Stefanem -18 lat, Józefem -16 lat, Krystyną - 13 lat, Aleksandrą
- 10 lat i Helunią -2 lata.
Mijaliśmy miasteczka i wsie. Od czasu do czasu pociąg się zatrzymywał
i załadowywano dodatkowe osoby i ich skąpy dobytek. Znów słychać
było lament i rozpaczliwe wołania rozdzielonych rodzin. Dalsza
podróż, postoje, mycie się prowizoryczne przy jakiejś pompie,
nabieranie czystej wody i znów odjazd. Dłuższy postój, sprawdzanie
dokumentów, przegląd wagonów. Zapasy żywności szczuplały, coraz
bardziej dokuczał nam głód i tęskniliśmy za talerzem ciepłej zupy.
Przeszliśmy wreszcie przez Punkt Odbiorczy w Dziedzicach. Rodzice
otrzymali przepustkę z pieczątką "Rzeczpospolita Polska Ministerstwo
Administracyjne i Państwowy Urząd Repatriacyjny" oraz pięćset
złotych zapomogi i unrowską paczkę. Wstąpiła w nas nadzieja, że
tu na nas czekają i że będzie lepiej. Otrzymaliśmy skierowanie
do Jarocina w województwie poznańskim. Zima jednak stawała się
coraz tęższa, a my ciągle przechodziliśmy tylko przez punkty etapowe
PUR. W końcu poinformowano nas, ze miejscem naszego przeznaczenia
w nowej Polsce są Zachodnie Ziemie Odzyskane.
Pamiętam smutny epizod z tej tułaczki. Mężczyźni , którzy jechali
w tym pociągu deportacyjnym, wpadli na pomysł, żeby ogrzać chociaż
jeden wagon dla matek z dziećmi. W którymś punkcie etapowym zdobyli
kozę, a drzewa nałamali w lesie. Zgromadzone przy źródle ciepła
kobiety i dzieci wreszcie zmorzył sen. Jakież było nasze zdziwienie,
gdy o wschodzie słońca na stacji do wagonu wpadła grupa mężczyzn
i każdy z nich z radością odszukiwał swoją żonę. Czułościom nie
było końca. Rozbudzone dzieci tymczasem zamarły ze strachu. Dopiero
za chwilę okazało się, że pociąg został rozdzielony i wagon z
kobietami i dziećmi wieczorem został przypięty do innej lokomotywy
i pojechał w inną stronę. Mężczyźni całą noc rozpaczliwie zabiegali
o połączenie pociągu. Udało się to dzięki wyrozumiałemu zawiadowcy
stacji. Potem już zawsze byliśmy razem. Nikt nie chciał słyszeć
o żadnych usprawnieniach i grzały nas tylko pierzyny. Rozpacz
rodziców stawała się coraz większa. Zbliżało się Boże Narodzenie,
a my zawiedzeni przebywamy ciągle w wagonach deportacyjnych. To
wtedy podsłuchałam dramatyczną dyskusję rodziców, czym napisać
do księdza, z którym się rozstali w Burghausen. Napiszą oczywiście
ołówkiem, bo jest źle, zimno i nikt nas nie potrzebuje. Gdyby
było dobrze, rodzice byli umówieni na pisanie listu atramentem.
Któregoś wreszcie dnia pociąg zatrzymał się w Stargardzie Szczecińskim.
Podano informację, że możemy tu zostać. Niektórzy zaczęli opuszczać
wagony, inni się wahali. Rodzice, przerażeni jednym wielkim gruzowiskiem,
postanowili jechać dalej. Następnym miejscem postoju było Choszczno.
Wyglądamy wszyscy, stoi dworzec a więc jest się gdzie zatrzymać,
może nawet przenocować. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia
i ostry mróz szczypie. Zostajemy, z nami nieliczna grupa. Ojciec
z braćmi robią rozeznanie, co dalej. Boże, jest wóz drabiniasty
i konie! Znowu wyciągamy pierzyny, lokujemy się wszyscy i wyruszamy
w nieznane. Choszczno, podobnie jak Stargard, zburzone, jedziemy
poza miasto przez las, drogą asfaltową przed siebie. Za lasem
pola i wśród pagórków wyłania się przed nami śliczne miasteczko,
trzy jeziora, na wzgórzu piękna wieża kościelna. Dojeżdżamy o
zmroku, tuż przy rynku świeci się światło w dwóch oknach na parterze.
Pukamy, otwiera nam kobieta z córką. Pytamy, czy mogłaby nas przenocować.
-Tak, nad nami jest wolne mieszkanie, opuszczone niedawno przez
Niemców. Możecie wejść. Jesteśmy szczęśliwi i przenosimy skąpy
dobytek na górę. Tata pali w piecu, małe mieszkanko szybko się
ogrzewa, jest Wigilia. Łamiemy się chlebem, stojąc na środku pokoju.
Potem wolno nam się rozejrzeć. Zachodzę do kuchni, widzę stół,
wyciągam szufladę, a tam
niezliczona ilość wspaniałych przedmiotów:
linijka , gumka, a nawet temperówka do ołówka, jakieś pudełeczka,
a w nich pinezki, gwoździe itp. Tego było tak wiele i w takim
porządku! Spędziłam przy tej szufladzie cały wieczór wigilijny.
Obecnie wszystkie mamy, które do nas przyjeżdżają z dziećmi, zawsze
dziwią się, że pozwalam im pociechom swobodnie przeglądaćszuflady.
Najbardziej lubiłam, jak robiła to Celinka z Pełczyc - moja najmłodsza
siostrzenica. Szuflada i jej odkrycie przeniosło mnie w ten mroźny,
wigilijny wieczór w inny świat. Dotychczas widziałam tylko ciężkie
przedmioty: pistolet, nachajkę, miotłę, grabie, łopatę. Najmilszą
zabawką mojego dzieciństwa była na przykład lalka zrobiona przez
mamę z butelki. U góry była szmaciana głowa, a resztę dodawałyśmy
z mamą w miarę naszych możliwości i fantazji. A tu w tej szufladzie
tyle niezwykłych i pięknych rzeczy.
W tym pierwszym naszym powojennym mieszkaniu byliśmy przez kilka
miesięcy. Czekaliśmy cierpliwie na lepsze i większe. Wiosną 1947
roku otrzymaliśmy przydział na połowę domu stojącego w ogrodzie.
Rozpoczęłam wtedy naukę w Szkole Podstawowej w Pełczycach.
|